Na film „365 dni” poszłam z najzwyklejszej w świecie ciekawości. Książki Blanki Lipińskiej cieszą się nie do końca dla mnie zrozumiałą popularnością i nie znikają list bestsellerów chyba wszystkich księgarni. Postanowiłam sprawdzić więc, o co w tym chodzi i czy rzeczywiście historia wymyślona przez autorkę jest tak dobra, by wyprzedawać się w milionowych nakładach i aby ją zekranizować.
Zaznaczę od razu, że książki nie czytałam. Nie będę się więc bezpośrednio do niej odnosić i porównywać z nią filmu.
365 dni na pokochanie
„365 dni” to pierwszy polski film erotyczny. A przynajmniej tak się o nim mówi. Fabuła jest prosta jak budowa cepa i właściwie niczym nie zaskakuje. No może poza brakiem logiki w niektórych działaniach bohaterów, czy też w ogóle zdarzeń, które mają miejsce. Główną bohaterką jest Polka Laura Biel, która na początku filmu przedstawiona została jako inteligentna, piękna kobieta, aktywna zawodowo. Wraz ze swoim chłopakiem Martinem oraz dwójką przyjaciół leci na urlop na Sycylię. Tam zostaje porwana przez bossa mafii – Massimo Torricelli. Okazuje się bowiem, że Laura jest kobietą z jego marzeń i ukazała mu się, gdy został postrzelony w trakcie mafijnych negocjacji. Massimo zamyka Laurę w swojej rezydencji i oznajmia jej, że daje jej 365 dni na pokochanie go. Jeśli w ciągu roku nie zdobędzie jej miłości, puści ją wolno. Laura oczywiście na początku stara się protestować, jednak szybko jej opór przeistacza się w grę w prowokowanie mafioza.
Zastanawiające są sposoby Massima na rozkochanie w sobie Laury. Właściwie nie robi on nic poza seksualnymi zagrywkami. Zabranie jej na zakupy jak w „Pretty Woman” i na kolację nad basem, trudno uznać zdobywaniem kobiety. Tym bardziej, że oni ze sobą w sumie to nie rozmawiają poza wymianą zdań z seksualnym podtekstem. No i Laura… Miała być chyba zadziorną, bystrą kobietą, jednak sporo jej zachowań było po prostu głupich i nieobliczalnych, a jedyną reakcją na to, co wyczynia był facepalm. Nie winię jednak o to filmowców. Tutaj po prostu był kiepski materiał źródłowy, a fabuła nieprzemyślana. Sam pomysł Blanki Lipińskiej na fabułę może nie należy do tych najwyższych lotów, jednak coś dałoby się z tego wykrzesać, gdyby się postarać i dodać więcej logiki do wydarzeń.
Polski Grey
Film „365 dni” porównywany jest do „50 twarzy Greya” E. L. James. Czy to słuszne porównanie? I tak i nie. Tak, ze względu na wiodący wątek erotyczny, postać kobiety, która zdobyła zainteresowani niezwykle bogatego mężczyzny. Z kolei nie, ze względu na fabułę, która w Greyu była mimo wszystko trochę lepsza, bardziej logiczna. W „365 dniach” dla odmiany bardziej skupiono się na odwzorowaniu wszystkiego z książki i pokazaniu wielu scen erotycznych. W Greyu było tego trochę mniej. Ogółem żaden z tych filmów nie jest zbyt dobry, ale Grey wydaje się być trochę logiczniejszy.
Boski Massimo i zadziorna Laura?
Laurę Biel zagrała Maria-Anna Sieklucka, której był to debiut na dużym ekranie. Mam wrażenie, że jednak nie do końca podołała tej roli, i że za bardzo próbowano z niej zrobić Blankę Lipińską. Przez to zagubiona została Sieklucka, a wyszło nie wiadomo co. Jak jeszcze w drugiej połowie filmu Laura zmieniła fryzurę i kolor włosów, to już totalnie wyglądała jak Blanka. I do tego udała się wraz z Massimo do sklepu Moliera 2, który jak wiadomo z Instagrama autorki „365 dni” jest jednym z jej ulubionych butików. W ogóle mi się wydaje, że w całym tym filmie za dużo było Blanki Lipińskiej, a za mało filmowców i samej reżyser, którą miała być Barbara Białowąs. Tak, wiem, że to film nakręcony na podstawie historii wymyślonej przez Blankę Lipińską, jednak książka to książka, a film to film. Nie mam nic przeciwko obecności autorów na planie filmu, ale jako konsultantów. W tym przypadku chyba odrobinę przesadzono, co wyszło na niekorzyść ekranizacji.
Film jednak ratuje aktor odgrywający rolę Massimo, czyli Michele Morrone. Niezwykle utalentowany i przystojny mężczyzna, który sprawdził się naprawdę dobrze. Jest seksowny, stanowczy, po prostu pasuje do roli mafioza. Do tego poza planem filmowym jest po prostu rozbrajająco sympatycznym, szczerym i otwartym człowiekiem. Oglądając wywiad, w którym brała udział zarówno Anna-Maria Sieklucka, jak i Michele Morrone, widać dużą różnicę w pewności siebie i pewności swojej roli. Zdecydowanie to Michele wiedzie prym. Być może jest to spowodowane jego większym doświadczeniem aktorskim, być może tym, że jest Włochem i tam podchodzi się mniej pruderyjnie do tematów związanych z seksem niż w Polsce. Wszystko to jednak dało taki, a nie inny efekt. I mam wrażenie, że gdyby nie Michele Morrone cały ten film byłby jeszcze słabszy.
Zaskoczeniem było dla mnie to, że Michele Morrone jest także wokalistą. W filmie pojawia się jego piosenka „Feel it”, która jest naprawdę przyjemna dla ucha. W Walentynki ukazała się także jego debiutancka płyta „Dark room”, która od razu trafiła na listy bestsellerów. W sumie to się temu nie dziwię, płyta jest całkiem niezła i dosyć zmysłowa, a sama postać Michelle Morrone’a magnetyzująca.
„365 dni” – czy warto iść do kina?
Film „365 dni” to nie jest kino wysokich lotów. Jest tak przede wszystkim ze względu na po prostu kiepską fabułę książki, na podstawie której powstał film. Całą historię tak naprawdę można by zmieścić w 30 minutach, a reszta to sceny prowokowania się Laury i Massima nawzajem i samego seksu. Dodam, że sceny te nie zostały także przedstawione w jakiś specjalny sposób. Według mnie zostały raczej sprowadzone do zwykłego aktu fizycznego, a brakowało w nich namiętności, zmysłowości i uczucia, którym rzekomo żywili się bohaterowie. Trudno uwierzyć, że czują do siebie coś więcej niż pociąg seksualny. W filmie zadbano, żeby nie było widać nic poza piersiami Laury i pośladkami Massimo, co oceniam na plus. Granica pomiędzy przedstawieniem scen erotycznych z wyczuciem, a wywołaniem u widza uczucia zażenowania jest cienka. Tutaj na szczęście tak się nie stało, chociaż pierwsza scena z Massimo i stewardessą wywołała na mojej twarzy lekkie skrzywienie.
Atutem całej produkcji jest Michele Morrone, czyli filmowy Massimo. Niestety Anna-Maria Sieklucka trochę nie podołała zadaniu i jej postać średnio wyszła. Uwagę przykuwa za to Olga, grana przez Magdalenę Lamparską. Ta postać wypadła naprawdę fajnie – z energią, humorem, po prostu miała to coś. W tabelce z plusami zamieściłabym także piękne zdjęcia Sycylii. Widać, że tutaj naprawdę się postarano. Do tego cała scenografia – w tym przypadku wszystko wygląda bardzo dobrze. Tak samo muzyka. Została fajnie dobrana, pasuje do filmu.
„365 dni” to film skierowany do kobiet. Mężczyznom raczej trudno będzie zachwycić się tą ekranizacją. Na sali kinowej było wiele par – zapewne ze względu na to, że film promowano jako idealny na walentynkowy wieczór. Czy jednak rzeczywiście tak jest? Wydaje mi się, że raczej przyjaciółki lepiej by się bawiły na seansie, niż chłopak i dziewczyna.
Czy polecam pójście do kina? To zależy od tego, czego oczekujesz. Jeśli niezbyt wymagającego filmu z wieloma scenami erotycznymi i nie będzie przeszkadzać Ci mało ambitna fabuła, to tak. Przy okazji można nacieszyć oczy przystojnym Massimo. Jeśli jednak spodziewasz się gorącego, namiętnego romansu i sensownej historii miłosnej, to się zawiedziesz.
Ja daję temu filmowi 2,5/5. Większość punktów odjęłam ze względu na denną fabułę, którą dało się ciekawiej pociągnąć, ale tego nie zrobiono. To, co oceniam na plus to gra Michele Morrone’a, dobra muzyka i zdjęcia. Mam jednak świadomość, że wielu osobom film ten może się podobać. Tego typu ekranizacje z jakiegoś powodu zazwyczaj mają powodzenie.
Poniżej piosenka „Feel it” w wykonaniu Michele Morrone. Właściwie jak obejrzycie teledysk i przeczytacie zarys fabuły, to będziecie już wiedzieć całkiem sporo o całym filmie ;)
Film "365 dni"
Ocena ogólna:
Plusy:
- dobra gra aktorska Michele Morrone
- piękne przedstawienie Sycylii, ładne zdjęcia
- dobrze dobrana muzyka
Minusy:
- Fabuła!!!
- zagubiona Anna-Maria Sieklucka
Jestem mamą Krzysia i Zuzi oraz żoną Darka. Uwielbiam książki fantasy, postapo, seriale Netflixa i Outlandera. W wolnych chwilach lubię pograć na konsoli lub w jakąś planszówkę (Agricola <3). Praktykuję jogę.