„Ania z Zielonego Wzgórza” Lucy Maud Montgomery to absolutna klasyka, jeśli chodzi o literaturę, a filmy, które powstały na podstawie całej serii znają chyba wszyscy. Zdecydowanie zaliczam się do wielbicieli historii rudowłosej Ani i muszę przyznać, że Netflix zabrał się za niełatwe zadanie przedstawienia opowieści w nowej, zmienionej formie. W końcu to książka oraz filmy, które znają i kochają wszyscy!
Trudne początki
Spotkałam się z wieloma sceptycznymi opiniami o pomyśle nakręcenia odświeżonej wersji „Ani z Zielonego Wzgórza”. Ja jednak z niecierpliwością czekałam na pierwszy sezon i bardzo chciałam zobaczyć współczesne wydanie. Początek nie był dla mnie łatwy. Pierwszy odcinek wręcz mi się dłużył. Uważam, że wszystko zostało przedstawione zbyt drobiazgowo, było zbyt rozciągnięte w czasie i przybrało zbyt przygnębiającą formę. Liczne flashbacki naprawdę męczyły. Wiem, że Ania była sierotą, ale jakoś w książce nie było to przedstawione tak katastroficznie. Sam serial nie jest ścisłym odwzorowaniem akcji z literackiego pierwowzoru. Oczywiście pojawiają się znane nam już przygody, ale poza nimi otrzymujemy dosyć sporo nowych wątków. Jedne bardziej zgrabne, inne mniej. Do tego jednak wrócę w dalszej części tekstu.
Kiedy już przebrnęłam przez ten trudny dla mnie początek i oswoiłam się z nowym wyglądem postaci, oglądanie poszło już jak z płatka. Powiem szczerze, że przyzwyczajenie się do nowej Ani (Amybeth McNulty) i nowego Gilberta (Lucas Jade Zumman) chwilę mi zajęło. Jak się okazało, ekranizacja z Megan Follows mocno wbiła się w moją świadomość. W sumie nie ma w tym nic dziwnego – oglądałam ją wiele, wiele razy. Podobnie było z książką. Naprawdę pokochałam tamte wersje „Ani z Zielonego Wzgórza” i musiało upłynąć trochę czasu, nim moje myślenie o bohaterach, akcji, miejscu zmieni się.
Wątki znane z książki przeplatały się z wątkami zupełnie nowymi, wymyślonymi na potrzeby serialu. Jak teraz patrzę na to z perspektywy czasu, to wzbogaciły one fabułę, jednak mimo wszystko nie mogę się oprzeć wrażeniu, że brakowało mi niektórych dobrze znanych historii. Nie zabrakło oczywiście tych kluczowych momentów np. jak Ania przez pomyłkę podała wino, zamiast soku malinowego podczas wizyty Diany, czy też późniejsza pomoc Ani, gdy siostrzyczka Diany zachorowała.
Finalnie jednak wyłapywanie scen znanych z książki było dla mnie jednak przyjemną zabawą.
Potem było tylko lepiej
Sezon drugi podobał mi się bardziej i już wiedziałam, że będę oglądać wszystkie odcinki, jakie się pojawią. W tym sezonie także pojawiły się nowe wątki, ale otrzymaliśmy też kilka dobrze nam znanych przygód Ani. To właśnie wtedy mieliśmy okazję zobaczyć efekt prób uzyskania przez Anię kasztanowych włosów. Tę historię chyba wszyscy znają :) Otrzymaliśmy także dużą dawkę rozważań i zachwytów głównej bohaterki na temat otaczającej ją przyrody, co czasem mogło odrobinę nużyć. Prawdę mówiąc serial nie straciłby nic, gdyby te gadaniny zostały trochę okrojone. W drugim sezonie poznajemy także bliżej nowego przyjaciela Ani – Cole’a i jego historię. Podobnie jak nasz rudzielec, Cole szuka swojego miejsca i akceptacji na ziemi. Bardzo polubiłam tę postać i związaną z nim opowieść, powstanie klubu literackiego w lesie, wizyty u ciotki Diany – Józefiny.
Trzeci sezon – początek dorosłego życia
W trzecim sezonie otrzymujemy historię już nie dzieci, które ciągały się za warkocze i nazywały siebie „marchewkami”, tylko młodzież stojącą przed wyborem swojej dalszej ścieżki. Pojawiają się zaloty, uniesienia serca, ale i związki z rozsądku i „bo tak rodzina chciała”. Jesteśmy świadkiem też tego, jak na końcu XX wieku dochodziło do łączenia się w pary. To niezwykle ciekawe, jak w ciągu stulecia bardzo się to zmieniło.
Przez pierwsze dwa sezony czekałam na rozwinięcie wątku uczucia między Anią, a Gilbertem. Czekałam i czekałam i się doczekałam tego w trzecim sezonie. I o ile każdy z tych aktorów właściwie pasował mi w swojej roli oddzielnie, to razem jakoś nie do końca według mnie do siebie pasowali. Mimo to kibicowałam tym dwojgu z całych sił, żeby w końcu mieli szansę skutecznie wyznać sobie to, co skrywają w swoich sercach (a wierzcie mi, nie było łatwo!). Nie zabrakło oczywiście przeszkód w postaci innej kobiety na drodze Gilberta (która o mały włos nie została jego żoną!), a także romantycznej historii wysyłania do siebie listów, które nie zawsze pomagały tym dwojgu się połączyć. Finalnie tak jak w książce nastąpił happy end dla tej pary. I bardzo dobrze! Tego akurat nikt nie powinien zmieniać i rozdzielać Gilberta i Anię.
Pojawia się także wątek poszukiwania przez Anię jej korzeni. Spotyka się to z obawami Maryli i Mateusza, że jak Ania znajdzie swoich rodziców, albo będzie miała złamane serce, albo opuści ich. Podążanie wraz z Anią śladem jej mamy i taty dla mnie było niezbyt emocjonujące, a pojawiające się znowu flashbacki z jej pobytu w sierocińcu męczące. Na szczęście wątek nie trwał zbyt długo i gdy się skończył mogłam cieszyć się dalej tą historią, a to, co wydarzyło się później jest według mnie o wiele ciekawsze.
Czy to ta sama historia?
I tak i nie. Jak już wspomniałam na początku, Netflix zdecydował się na sporo zmian i nowości w fabule serialu. Bardzo zaskoczyła mnie podróż Gilberta i jego powrót z Bashem. Tak samo wizyta dwóch podejrzanych mężczyzn w Avonlea. Pojawiły się także nowe postacie – przyjaciel Ani i Diany – Cole, który podobnie jak Ania trochę odstaje od innych. Niektóre z tych zmian początkowo trochę mnie raziły, jak np. cała historia Gilberta i Basha, ale później złożyło się w spójną całość i w trzecim sezonie okazało dosyć istotnym wątkiem.
To, co pozostało niezmienione to postać Ani – dziewczyny, która wychowywała się w sierocińcu i desperacko poszukiwała swojego miejsca na Ziemi. Przybycie na Zielone Wzgóze było dla niej jednym z najszczęśliwszych wydarzeń w życiu. W końcu była „chciana”. Ania to także dziewczyna, która zachwycała się tym, co ją otacza. Podziwiała piękno natury, nadawała drzewom, jeziorom, polanom majestatyczne nazwy. Cieszył ją śpiew ptaków, trzepot ich skrzydeł, szum liści. Snuła różne opowieści, wyobrażała sobie, że jest kimś innym. Często nie zamykała jej się buzia. Zachwyt i podekscytowanie to coś często u niej spotykanego. Jeśli już się za coś zabierała, angażowała się w to w 100%. To serdeczna, kochająca, myśląca o innych osoba. Biło od niej niesamowite ciepło, dobroć, ale i potrzeba akceptacji. Taki też obraz Ani Shirley otrzymaliśmy w serialu Netflixa.
Inne postaci, które znamy z książek zostały świetnie przedstawione. Pokochałam tę trochę zbyt zasadniczą, ale o wielkim sercu Marylę Cuthbert (w tej roli Geraldine James) oraz opiekuńczego, dobrego do szpiku kości Mateusza Cuthberta (granego przez R. H. Thomsona). Każdy z tych aktorów rewelacyjnie wcielił się w swoją rolę i przedstawił te postaci w fantastyczny sposób. Podobnie dobrze wypadła także Corrine Koslo, odtwórczyni roli Małgorzaty Lynde. Muszę przyznać, że udało jej się wyśmienicie przedstawić wścibską naturę sąsiadki Cuthbertów.
„Ania, nie Anna” – lekcja tolerancji i walka o równouprawnienie
Przez wszystkie trzy sezony pojawia się kilka trudnych, ale niestety nadal aktualnych problemów społecznych. Mamy przyjaciela Gilberta – Basha, który jest czarny i który wraz z Gilbertem przybywa do Avonlea, by wspólnie uprawiać ziemię. Okazuje się, że społeczność Avonlea początkowo nie do końca akceptuje nowego mieszkańca, a później i jego rodzinę. Z czasem się to zmienia, niestety w obliczu przykrych zdarzeń, ale Bash zyskuje przychylność sąsiadów. Pokazane jest także ogółem życie czarnoskórych w tych czasach w Kanadzie, to, jakie problemy napotykały ich przykładowo podczas podróży pociągiem.
Jak już jesteśmy przy kwestiach rasowych, warto wspomnieć także historię kanadyjskich Indian – Mikmaków, którzy doznali wielu nieprzyjemności ze strony białych. Ludzie traktowali ich z pogardą, mimo, że ci byli do nich przyjaźnie nastawieni i chętnie wymieniali się dobrami, np. produkowali kije do hokeja. Ania zaprzyjaźniła się z jedną z Indianek Ka’kwet, która w połowie serialu trafiła do szkoły prowadzonej przez zakonnice. Miała tam się nauczyć lepiej języka angielskiego, obyczajów Kanadyjczyków i tak dalej, jednak rzeczywistość okazała się zgoła odmienna. Celem szkoły było „przerobienie” dzieci Indian. Dostały nowe imiona, zostały ubrane w takie same mundurki, ostrzyżono im włosy i zamknięto w szkole z internatem. Zabroniono odwiedzin, a posłuszeństwo egzekwowano karami cielesnymi. Wieść o tym, że nie powstanie czwarty sezon zasmuciła mnie także z powodu z tego, że wątek ten nie otrzyma swojego zakończenia. Został urwany w momencie, gdy rodzice Ka’kwet próbowali ją odzyskać. To wielka szkoda, że nie otrzymamy jego zamknięcia ich historii.
W trzecim sezonie dzieje się także wiele w temacie damsko-męskim. Ania oraz jej koledzy i koleżanki z klasy dojrzewają. Niedługo kończą szkołę. To czas na miłości i związki. Jak to w prawdziwym życiu, także i w tej sferze nie wszystko układa się kolorowo. Pojawiają się rozczarowania, zazdrość, przeszkody w postaci statusu społecznego, ale i niestety molestowanie. Ania nie może pozostać obojętna wobec takiego traktowania jej koleżanki i swoim artykułem w szkolnej gazecie prowokuje ogromną aferę, która finalnie jest źródłem dyskusji na temat praw kobiet, ich możliwości samostanowienia (przykładowo cały czas oczekiwano, aby nauczcielka Muriel Stacy ponownie wyszła za mąż, gdyż nie przystoi, aby młoda kobieta tak długo była bez mężczyzny), prawa do nauki i życia inaczej niż do tej pory. Pojawia się także wątek Diany i jej pragnienia pójścia do Akademii wbrew decyzji rodziców. W trzecim sezonie otrzymujemy naprawdę ogromną dawkę niezwykle ważnych problemów natury społecznej, praw człowieka i szacunku wobec drugiej osoby.
„Ania, nie Anna” – czy warto obejrzeć?
Mimo, że serial „Ania, nie Anna” nie ma wiele wspólnego (zwłaszcza w drugim i trzecim sezonie) ze swoim literackim pierwowzorem obejrzałam wszystkie odcinki z dużą przyjemnością. Kanada końca XIX wieku została przepięknie pokazana. Krajobrazy na Wyspie Edwarda zapierają dech w piersiach. Otrzymujemy także przepiękne stroje i stylizacje, wykonane z dużą dbałością o szczegóły. Do tego dodajmy przedstawienie obyczajów i życia codziennego ludzi w końcówce XIX wieku wraz z ich problemami społecznymi oraz rozterkami. Otrzymujemy ciekawą opowieść, naprawdę świetnie zrealizowaną. Jeśli jednak oczekujesz wiernego odwzorowania historii z książki, to się zawiedziesz. W serialu nie brakuje nowych postaci i wydarzeń, łącznie z wątkami czarnej ludności, Indian, homoseksualizmu, walki o równouprawnienie i szacunek kobiet oraz o wolność słowa. Uważam, że to bardzo ważne tematy i powinny być poruszane. Osobiście bardzo doceniam to w jaki sposób zrealizowany został serial i ze smutkiem przyjęłam informację, że kolejnych sezonów już nie będzie.
Poniżej macie zwiastun serialu:
Jestem mamą Krzysia i Zuzi oraz żoną Darka. Uwielbiam książki fantasy, postapo, seriale Netflixa i Outlandera. W wolnych chwilach lubię pograć na konsoli lub w jakąś planszówkę (Agricola <3). Praktykuję jogę.